czystasoda@gmail.com

piątek, 29 marca 2013

"Bloger" Kominka – najlepsze zawsze zostawiam na koniec.




  Z nowoczesną blogosferą po raz pierwszy zetknęłam się niecałe dwa lata temu. Pracowałam wtedy nad kampanią marketingową portalu StudentsWatch i zastanawiałam się, jak dotrzeć z genialnym pomysłem do mas, które wypaczone spamem odrzucają każdy podesłany link, nawet okraszony zdaniem bardzo spersonalizowanego wstępu. Wiem, bo sama tak właśnie robię. Znajomy branżowiec podsunął mi wtedy pomysł zrobienia kampanii z jednym z poczytnych blogerów. Blogerów? A co mają wspólnego pismaki internetowych pamiętników z marketingiem? Zaczęłam drążyć temat. Osoba, której adres dostałam nie przypadła mi do gustu, ale po nitce do kłębka trafiłam w sam środek polskiej blogosfery, która nie miała nic wspólnego z wyobrażeniami o blogach, jakie znajomi prowadzili w czasach ogólniaka. Między innymi trafiłam na bloga Kominka.





   Był to blog inny niż wszystkie, drażnił mnie bezkompromisowością, irytował butą, sprawiał, że czułam się bezsilna, bo przewidywał i kontrował każde zdanie, które w emocjach chciałam sprzedać autorowi. Nie były to emocje, jakich potrzebowałam, dlatego odstawiłam adres na półkę, jednak o nim nie zapomniałam. Jakieś pół roku później Facebook poczęstował mnie informacją o możliwości subskrypcji Tomka Tomczyka. Pamiętając kontrowersyjne wpisy na Kominku z czystej perwersyjnej ciekawości zaczęłam obserwować jego aktywność. Tego dnia przybyło mu parę setek subskrybentów. O dziwo, niemal wszystkie publikacje jego statusów okazały się nad wyraz ciekawe, intrygujące, nie raz pomocne. To właśnie dzięki nim po raz kolejny trafiłam na bloga. Artykuły, które pojawiły się od ostatniego razu były tak wciągające, że przeczytałam je jednym tchem, po czym spędziłam wiele godzin rozpracowując archiwum.



  Pewnego dnia zauważyłam na blogu informację o tym, że Kominek wydał książkę. Pobudzona wyobraźnia już wdychała zapach świeżego druku, a książka dotarła 2 dni później pod moje drzwi. A niech mnie, jeśli okaże się to stekiem samouwielbieńczych westchnień – pomyślałam, odginając błyszczącą okładkę. Zaczęłam czytać.

   Tak, między stroną 15 a 334 znajduje się poradnik dla osób, które prowadzą lub chcą prowadzić bloga. Jest to fantastyczna wiedza know how, solidna, oparta na doświadczeniach, analizach i przemyśleniach, poparta setkami przykładów. Język, jakim posługuje się autor trafi do każdego czytelnika, a podobny jest do tego, którym posługiwał się Allen Carr w swojej prostej metodzie rzucania palenia. Właściwie nie wyobrażam sobie lepszego poradnika dla osób, które publikacjami w sieci tworzą wokół siebie społeczność. Nie chodzi tylko o blogi - praktyczne fundamenty znajdzie tam każdy twórca treści, nastawiony na odbiór. Jednak to, co jest naprawdę niezwykłe puszcza oko we wstępie i miażdży w epilogu. Bowiem prawdziwa jazda zaczyna się na stronie 335. Trzydzieści stron przeczytane jednym tchem, lepsze niż Harry Potter, lepsze niż Pilipiuk, lepsze niż wywiad-rzeka z Quentinem Tarantino.



  „Blogera” możecie zamówić w księgarni internetowej wydaje.pl w formie papierowej lub e-booka. Dodam, że papier doskonale wydany, ciężkie to, żadnej gazetówki, warto. Od kilku dni dostępny również audiobook, gdzie ostatnie 30 stron czyta Borys Szyc wraz z Kominkiem.

środa, 20 marca 2013

Hard Rock, Chorzów


   Nie, moi drodzy, chorzowski Hard Rock nie ma nic wspólnego ze słynną siecią zachodnich restauracji o tej samej nazwie. Jednak powstał o wiele wcześniej niż pierwszy lokal Hard Rock Cafe na Złotych Tarasach, w Warszawie. Chorzowski pub mieści się w samym centrum miasta i od początku swojego istnienia przeszedł dwie, istotne metamorfozy. Nota ta z pewnością by się nie pojawiła, a na pewno nie polecałabym lokalu, gdyby nie ta ostatnia, zaskakująca zmiana, która zaszła w lokalu zupełnie niedawno.

  Ale trzymajmy się chronologii. To był rok, kiedy nieznany wówczas zespół Łzy wypuścił swój pierwszy głośny hit- Agnieszka. Pamiętam, bo do dziś słysząc gdzieś brzęczące intro tej piosenki przed oczami staje mi pub na Jagiellońskiej. Hard Rock był miejscem szczególnie lubianym nie tylko ze względu na nazwę, ale przede wszystkim na tolerancję, jaka tam panowała. Jako nastoletni rockomaniacy z niewielkim kieszonkowym siadaliśmy przy jednym z obszernych stolików pijąc przez kilka godzin jedno piwo. Jedno na kilkanaście osób. Nikt nas wtedy nie pytał o dowód i rzadko ktoś zwracał uwagę, byśmy zamówili coś w barze. Na zmianę chadzaliśmy do bramy naprzeciw uzupełnić poziom alkoholu we krwi. Całą kasę, jaka nam zostawała przepuszczaliśmy w szafie grającej, odpalając modną wtedy Nirvanę, Metallicę, Ironów i przede wszystkim KULT. Nie było też wieczoru bez Agnieszki, którą wszyscy głośno śpiewaliśmy.

  Jak to zwykle bywa, szkoły się pokończyły, ludzie powyjeżdżali, a pub opustoszał. Właściciel chcąc zachęcić nowych bywalców (i pofolgować swoim fantazjom), zatrudniał w barze wyłącznie kobiety z coraz większym biustem, z coraz dłuższymi tipsami i z coraz głupszym wyrazem twarzy. Niektóre jeszcze parowały po solarium. Nie byłoby w tym nic szczególnie nieroztropnego, ot, trochę wizualnej frajdy dla starego człowieka. Jednak te niezwykłe dziewczyny były jak magnez dla równie niezwykłych facetów. Siadali oni w rządku przy barze, zasłaniając karkiem cały asortyment. Tak, to było trochę niewygodne, ale do przeskoczenia, jeśli losować zapałki, kto tym razem idzie po piwo. Jednak ani nie barmanki, ani ich absztyfikanci nie stanowili prawdziwego problemu. Problemem stali się nowi „stali bywalcy” lokalu, których kieszenie pękały od drobnych monet, Oni bowiem obejmowali we władanie szafę grającą, w której, nie wiedzieć czemu, nagle znalazły się wszystkie topowe składanki techno.

  Ten, trwający kilka długich lat okres skutecznie wypłoszył wszystkich ludzi, mających z rockiem cokolwiek wspólnego. Poza tym fama, jaką Hard Rock został owiany rozprzestrzeniła się i na sąsiednie miasta. Sporadyczne wizyty, głównie w późnych godzinach nocnych, gdy wszystkie inne lokale w Chorzowie już dawno były zamknięte, utwierdzały mnie tylko w tym przekonaniu.

  Pod koniec lutego 2013, dokładnie w dniu uroczystego otwarcia ulicy Jagiellońskiej, nie mając zbyt wielu opcji, zaprowadziłam kilku znajomych do Hard Rocka. Jakież było moje zaskoczenie, gdy od progu przywitały mnie dźwięki Papa Roach, a potem już było tylko mocniej. I ludzie tacy jacyś… prawidłowi. Z ciekawości wybrałam się tam jeszcze dwa razy- w którąś sobotę i w tygodniu. Wszystko było jak należy. No, prawie, bo od czasu do czasu zajrzy tam ktoś, kto nie powinien, tęsknie zerkając w kierunku szafy. Niemniej jednak postanowiłam napisać ten artykuł, bo dziś knajpę jak najbardziej polecam, a oto dlaczego:


  • Lokal usytuowany w samym Centrum, tuż przy ulicy Wolności, a jednak ceny piwa najniższe w okolicy- 4,50 czy 5zł za lane.
  • Lokal jest spory, przestronny, stoliki bardzo komfortowo rozmieszczone, duże (8-10 osób nie powinno mieć problemu ze znalezieniem wygodnego kąta na własność)
  • Jest klimatycznie, ciepło, dobra muzyka, ładny wystrój, nastrojowe oświetlenie.
  • Jest szafa grająca!
  • Jest STÓŁ BILARDOWY! Bardzo porządny i profesjonalny.
  • Jest też Darts i piłkarzyki (a przynajmniej kiedyś były- sprawdzę to w najbliższym czasie).
  • Jest duża sala dla palących.
  • Jest raczej kulturalnie.
  • Pub jest otwarty tak długo, jak długo ktoś siedzi przy stoliku (cokolwiek nie napiszą na drzwiach).

Minusy:

  • Bilard jest w części sali dla palących,
  • Jest jedzenie, ale fastfoodowe,
  • Męska toalety pozostawia wiele do życzenia (no co, nie zawsze można wytrzymać stojąc w kolejce do damskiej, bo…)
  • Jest tylko jedna damska toaleta.


Bilans na plus, tak więc do zobaczenia w Hard Rocku!

Chorzów, Jagiellońska 4

środa, 13 marca 2013

Następca Pobieraczka - oszustwa w sieci


Przekręty w internecie i nabijanie ludzi w butelkę to proceder, z którym wcześniej czy później spotka się każdy użytkownik sieci. Myślę, że znakomita większość z Was miała już do czynienia z wyrafinowanymi próbami wyłudzenia danych osobowych, a nawet pieniędzy. Klasycznym i głośnym przykładem był, nie istniejący już, serwis Pobieraczek.pl, który rzekomo udostępniał treści do ściągnięcia (m.in. muzykę, filmy, gry) po uprzedniej akceptacji regulaminu. Ten, rozpisany na paręnaście stron, zawierał drobnym drukiem zapis o rosnących opłatach abonamentowych. Po kilku miesiącach od rejestracji rozsyłano do użytkowników maile, strasząc prawnikami, karą za nieuregulowane opłaty, odsetkami i sądem. Co ciekawe, nigdy nikomu nie udało się pobranie czegokolwiek z serwisu, bo treści były puste.


Wydawać by się mogło, że tego typu oszustwa nie mają szans na powodzenie- w końcu internauci są biedni, świadomi i anonimowi (w ich własnym poczuciu). Jednak z dyskusji w sieci i desperackich postów na forach okazuje się, iż całkiem spora rzesza zastraszonych użytkowników Pobieraczka (często nieletnich) płaciła wygórowane sumy polskiej firmie z siedzibą na (!) Kostaryce.

Później na moje skrzynki mailowe zaczęły trafiać wiadomości od użytkownika „Administrator”, które polecały rewolucyjną stronę z aplikacją lokalizującą telefony komórkowe. Sprawdziwszy błyskawicznie dane firmy, okazało się, że to Ci od Pobieraczka. I siedziba ta sama.

Chytrzy naciągacze perfekcyjnie uderzają w ludzkie pięty achillesowe, trafiają tam, gdzie przeciętny spam mamiący wygraną nie ma już prawa trafić (choć iphony bez folii wciąż jeszcze pompują wiele fanpejdży). Pytanie, które się nasuwa to, czy internauci są wciąż tak naiwni, czy po prostu leniwi (często wystarczy wygooglować informacje z podejrzanego maila, dopisując magiczne słówko: opinie).

Przyjmijmy, że jedno i drugie. Tłumacząc tym zasadność niniejszego wpisu, liczę, że uda mi się ostrzec przynajmniej część z Was przed kolejnym internetowym przekrętem. Dziś rano w mojej skrzynce na portalu GoldenLine znalazłam maila o następującej treści:


Odwiedzając profil pana Adama nie dowiedziałam się zupełnie niczego, poza tym, że jest Head Hunterem (czyli tzw. łowcą głów - osobą rekrutującą białe kruki wśród mas). Niewielu aktywnych użytkowników GL zamieszcza na profilach tak znikome informacje, więc sprawa od początku wygląda podejrzanie. Niemniej klikam w link, żeby sprawdzić co to za formularz i firma. Okazuje się, że aby pobrać plik należy wziąć udział w konkursie (dla pewności oszustów wśród nagród znalazł się i iphone), podać numer telefonu i zgodzić się na spam (za który oczywiście będziemy w przyszłości płacić). Mogę się założyć, że nawet próbując otworzyć formularz, to by się nie udało. To klasyczny przykład próby wyłudzenia i danych osobowych i pieniędzy, a przynęta, jaką oszuści zarzucili, sprawi, że zarobią na jednym i drugim grubą kasę. Jestem tego pewna. Dzielcie się tą informacją, nie dajcie się oszukać, nie pozwólcie się wciągnąć w szemrany biznes, oparty na lukach prawnych (bo tego typu akcje są skrupulatnie przemyślane i często stoją za nimi prawnicy, jak w przypadku Pobieraczka).

poniedziałek, 4 marca 2013

Rzęsy metodą 1:1


  Sztuczne rzęsy zakładałam trzy razy w życiu. Raz przed Woodstockiem w 2011 roku, drugi raz przed Woodstockiem w 2012 roku i trzeci raz miesiąc temu. Nie przypuszczałam, że napisze o tym na blogu, gdyby nie Elżbieta Okupska.

  Usługa przedłużania rzęs metodą 1:1 (jedna sztuczna rzęsa przyklejana do jednej naturalnej) weszła na polski rynek kosmetyczny parę lat temu tworząc godną uwagi alternatywę dla wielu kobiet, które codziennie poświęcają zbyt dużo czasu na poranny makijaż. Metoda cieszy się ogromną popularnością zwłaszcza w okresie letnim, kiedy upał i woda nie idą w parze z wytuszowanymi rzęsami. Równie często z zabiegu korzystają panie, które chcą wyglądać świetnie, budząc się rano obok (ukochanego lub nie) mężczyzny.


  Początkowo zabieg oferowało niewiele salonów kosmetycznych, a tam, gdzie był możliwy, kosztował majątek: ceny wahały się od 200 do ponad 500zł. Dziś niemal każde studio urody posiada mniej lub bardziej wykwalifikowaną osobę, która już za niewielkie pieniądze będzie dłubała przy cudzych powiekach przez 3-4 godziny. Przynajmniej raz w miesiącu na serwisach grupowych zakupów znajdziemy ofertę przedłużania rzęs metodą 1:1 za dumpingową cenę 30-50zł. Ponadto czarny rynek kosmetyczny kwitnie i nie jest trudne znalezienie osoby, która doklei nam w domu rzęsy na własnej kozetce za ok 100zł.

  Jak to właściwie jest z tym doklejaniem rzęs i dlaczego nikt nam nie da gwarancji, że wydając na zabieg 200zł w salonie dostaniemy najwyższą jakość usługi, a idąc do dziewczyny „z ogłoszenia” wrócimy bez powiek? Przyjrzyjmy się pokrótce elementom składowym takiego zabiegu.

  Po pierwsze materiały, czyli rzęsy i klej. Po pierwszym zabiegu (domowa kozetka z ogłoszenia) wyglądałam jak gwiazda filmowa płci transwestyta. Podczas drugiego zabiegu (salon z gruponu) wylałam dwa morza łez: gdy klej dostawał mi się do oczu oraz gdy próbowałam je otworzyć, rozrywając „zrośnięte” powieki. Na trzeci zabieg udałam się już do poleconej mi osoby, która pracowała i w salonie, jako kosmetyczka i przyjmowała po godzinach za połowę stawki. Wtedy po raz pierwszy wróciłam naprawdę zadowolona.

  Co może pójść nie tak? Nie licząc jakości materiałów (za 50zł na pewno ich nie dostaniemy), chodzi o precyzję, doświadczenie kosmetyczki i przede wszystkim pewien „dryg” do takich długotrwałych, żmudnych zabiegów. Jeśli wykonująca je osoba nie posiada wszystkich trzech umiejętności, grozi nam look spod mrówczych odnóży, czyli poskręcane, poplątane rzęsy, wyginające się w dół, kłujące gałkę oczną lub wypadające garściami. Jeszcze gorzej, gdy rzęsy będą się sklejać w grube stożki- nie liczcie na to, że poradzicie sobie z tym za pomocą szczoteczki czy wykałaczki.

  Co jest ważne? Aby jak najmniej ingerować w ów powiekowy artefakt. To nie prawda, że szczotkując czy tuszując oko pomagamy rzęsom. Takiej porady udzielić może tylko kosmetyczka, niezadowolona z efektu swojej pracy. Polecam natomiast usuwanie makijażu za pomocą nasączonego płynem do demakijażu patyczka kosmetycznego. Rzęsy powinny się trzymać 3-5 tygodni.

Uwaga! Doklejać powinno się jedynie górne rzęsy. Założenie dolnych wiąże się z pracą na otwartym oku, co stanowi poważne zagrożenia dla Waszego zdrowia!


  Dlaczego Elżbieta Okupska? W ostatnich odcinkach serialu „Na Wspólnej” śmigała po planie w długich, gęstych i nie swoich rzęsach. I nie wyglądała ani trochę dobrze.