Doskonale
pamiętam czasy, kiedy by napić się piwa w Parku i nie zapłacić miliona dolarów,
nie siedzieć w towarzystwie przyjęcia komunijnego i nie wdychać woni
czterodaniowych potraw, zamawianych przez siedemdziesięcioletnich znajomków,
odprawiających urodzinowy obiad w jednej z parkowych restauracji, trzeba było
usiąść na trawie (Tyskie jeszcze nie postawiło ławek) i ostentacyjnie walić z
gwinta w miejscu publicznym, co nie podlegało wówczas karze (ustawa, która
zbiera srogie żniwo ilekroć coś się dzieje na Mariackiej weszła w życie dopiero
w 2001 roku). Wtedy chodziło się do Parku głównie w celach
rekreacyjno-sportowych, bo piwo zdecydowanie lepiej smakowało na miejskiej
ławeczce i właściwie nikt nie łączył piątkowo-sobotnich wieczorów z pobytem w
jakże pięknym za dnia, a zupełnie nie imprezowym w nocy WPKiW.
Tak
naprawdę pierwszym lokalem, który nie podpadał pod żadną subkulturę, nie
opowiadał się po żadnej ciemnej ni geriatycznej stronie mocy i najbardziej
przypominał typowy miejski pub, była ulokowana niemal przy samej głównej bramie
do Parku, Róża. Tłumnie schodzili się tam uczniowie, absolwenci i nauczyciele
najbardziej prestiżowego ogólniaka w Chorzowie, a także połowa Tysiąclecia.
Klimat był taki, jak bywalcy, jednak całość trzymała poziom, a knajpa mogła
sobie pozwolić na wygórowane ceny zarówno piwa, jak i drinków.
Początkowo
lokal sezonowy, otwierany z pierwszym wiosennym promieniem słońca i zamykany na
cztery spusty z pierwszym podmuchem listopadowego wichru, odkrywszy, że zahartowani,
młodzi piwosze (a nie, jak początkowo- parkowi spacerowicze) żądni są pleneru o
każdej porze roku, zainwestował w szklane ściany, a później zmodernizował po
całości swą infrastrukturę, by dopasować się do potrzeb swego nowego, acz
stałego i nieocenionego targetu.
Bingo!
Pozostałe lokale skwapliwie wzięły z Róży przykład i powstały. Masowo. Tuż po
sąsiedzku, czy raczej bliźniaczo do tego stopnia, że część klienteli wciąż nie
łapie się w tym, w którym aktualnie lokalu siedzą i przenosi się z knajpy do
knajpy z piwem, które aktualnie sączą. W efekcie podliczając dzienny utarg
okazuje się, że więcej z kasy rozeszło się na zapłatę kaucji za butelki (która
wynosi 1zł, słownie: jeden złoty), niż osięgnięty przychód ze sprzedaży piwa w
ogóle. Lokale, które powstały najpóźniej nie przechodziły już tak
spektakularnych modernizacji i od fundamentów zbudowane zostały w postaci
zimowych ogrodów. Konkurencja konkurencją, jednakże pocieszeniem niech będzie
fakt, iż naśladowanie jest najszczerszą formą pochlebstwa (choć gdy mówimy o
biznesie, ich właściciele z pewnością są innego zdania).
Skoro
mowa o konkurencji, to fakt, iż w miejscu, gdzie kiedyś Róża walczyła z
nadmiarem gości, cisnących się drzwiami i oknami o każdej porze dnia i roku, teraz
stoją 4 knajpy (plus kilka kolejnych zaledwie paredziesiąt metrów dalej), wcale
tej pionierskiej nie dodał skrzydeł. Ba, moim skromnym zdaniem, poszła ona w
najgorszym z możliwych kierunków. Dlaczego?- zapytacie. O ile cała reszta
faktycznie trzyma poziom, prześcigując się w atrakcjach, jakie zapewnia swoim
klientom (karaoke, wewnętrzne pizzerie, nowe gatunki piwa), o tyle Róża
postawiła na techno-disco-polowe imprezy, na które ściągają podpici, albo nie,
zalani, goście, najadłwszy się do syta w Hawaii lub Zielonej Dolinie. A i oni
postoją kilkanaście minut, patrząc na pusty parkiet, odstawią pustą butelkę po
piwie (przytarganą z Zielonej Doliny) i chwiejnym krokiem udadzą się w stronę
przystanku, gdzie nie tną komary i jest dziwnie, o kilka stopni Celsjusza
cieplej.
I
tylko weterani, pamiętający dobre czasy, którzy siadają zupełnie z boku, żeby
utrzymać w polu widzenia swoje wypasione fury i błyszczące motocykle,
rozglądają się za znajomymi twarzami z przeszłości i sączą czternastą
szklaneczkę coca-coli.